Main Menu

Tysiąc słów o polskim stand-upie

Facebooktwitterlinkedin

Louis de Funes, słynny aktor komediowy powiedział kiedyś, że śmiech jest dla duszy tym sa­mym, czym tlen dla płuc. Te słowa można by spokojnie wyryć w najdroższym marmurze, bowiem komedia jak mało co potrafi pozytywnie wpłynąć na nasze samopoczucie i pozwolić nam nabrać dystansu zarówno do otoczenia jak i samego siebie.

Przez ostatnie kilka miesięcy działo się wokoło tyle złego, że aby nie zwariować, musiałem uciec do czegoś, co choć na chwilę pozwoli mi zapomnieć o szarej rzeczywistości. Tu wykonuję wielki ukłon w stronę cywilizacji antycznej właśnie za stworzenie komedii. Jednak  to, co było przedstawiane w amfiteatrach na terenie Hellady, znacząco się różni od współczesnego widowiska. Dziś komedią najprościej nazwać coś, co sprawia, że odbiorcom podnosi się poziom endorfin, a naturalną reakcją ciała jest śmiech. Ta cecha musi być cechą nieodłączną tego gatunku sztuki. Tak więc jako człowiek, który raczej nie ma kompleksów jeśli chodzi o poczucie humoru, zacząłem troszeczkę uważniej badać lokalny rynek, jeśli chodzi o kabaret, bowiem jest to specyficzna gałąź komedii, która ma największe szanse na „dotknięcie” zwykłego zjadacza chleba. Tematy poruszane w skeczach czy monologach nie zawsze są abstrakcyjne, zrozumiałe tylko dla komika, czy nie będące bezpośrednio skierowane do widzów. Na podstawie własnych obserwacji zauważyłem, że pozytywna reakcja typu „śmiech na sali” jest wywołana przez żarty wyjęte właśnie z życia codziennego. Każdy w pewnym stopniu może się do takich sytuacji odnieść i dzięki elementowi satyrycznemu nabrać doń dystansu i iść dalej przez życie mając z głowy przynajmniej tą jedną rzecz, która go do tej pory jedynie przygnębiała.

Parę linijek wyżej wymieniłem dwie główne gałęzie kabaretu: skecz i monolog. Ten tekst postanowiłem w całości poświęcić temu drugiemu. Ponadto, chciałbym jak najszybciej wprowadzić jeszcze jeden termin – „stand-up”. Polskie tłumaczenie wydaje mi się nieodpowiednie, nader sugestywne i dwuznaczne – „na stojaka”. Dlatego będę się trzymał wersji anglojęzycznej, która na szczęście bez większych oporów przyjęła się do nomenklatury polskiego świata kabaretowego. Czyli od tej pory mówimy i myślimy o tym już tylko jak o stand-upie albo monologu.

Przez niemal cały okres wakacyjny umykała mi gdzieś okazja, by przekonać się na własnej skórze jak wygląda obecna kondycja polskiego stand-upu.Czas Edwarda Dziewońskiego, Jana Pietrzaka, Bohdana Smolenia i wielu innych świetnych kabareciarzy przeżywających okres świetności w czasach PRL-u, niestety przemija. Sztafeta pokoleń jest koniecznością. Wiadomo, że na początku nikt kto dopiero co stawiają pierwsze kroki w stand-upie, nie powali nas od razu na kolana ani nie sprawi, że pospadamy z krzeseł śmiejąc się do rozpuku. Nie tak to działa. Trzeba być naprawdę utalentowanym, mieć  to „coś”, by pomiędzy wejściem na scenę a wypowiedzeniem pierwszego słowa już zyskać sympatię widowni. Wyjątki na szczęście istnieją (a przynajmniej mam taką nadzieję). Gdyby tak nie było, w tym miejscu zakończyłbym ten tekst jakąś kąśliwą puentą, która nawet mnie nie dałaby satysfakcji.

Wreszcie moje poszukiwania odniosły skutek. Znalazłszy wydarzenie na Facebooku utworzone przez firmę Stand-up Polska (jest ona organizatorem wszystkich tego typu eventów i jak sama nazwa wskazuje, działa na terenie całego kraju) zapisałem nazwę, adres lokalu, w którym miał miejsce tzw. „open mic” i ruszyłem do stolicy. Ktoś by zapytał: co to jest? W dosłownym tłumaczeniu oznacza „otwarty mikrofon”. Jest to u nas wciąż stosunkowo nowa praktyka, która za oceanem zaś stała się popularna już w latach 80-tych.  Daje ona możliwość wystąpienia na scenie każdemu zgłoszonemu wcześniej ochotnikowi. Otrzymuje on kilka minut, w czasie których podejmuje się (niekoniecznie straceńczej) próby rozśmieszenia widowni.  Taki występ to szansa na przeżycie czegoś niecodziennego. Zwłaszcza, gdy wcześniej oglądanie kabaretu ograniczało się do komercji transmitowanej przez telewizję publiczną. A wracając do miejsca, gdzie wspomniane widowisko się odbywało… Nieopodal placu Teatralnego znajduje się klubokawiarnia „Resort”. Nigdy wcześniej nie słyszałem o tym lokalu, ale od razu obudziła się we mnie dusza socjologa widząc, jak “obsiadły ją” (niczym muchy stolec) rzesze kolorowych hipsterów z urojoną wadą wzroku, nieszablonowym stylem ubioru i zamiłowaniem do jak najdroższych trunków w jak najmniejszych szklankach/kieliszkach – byle za bardzo się nie wyróżnić ze stada. Rzecz jasna dało się znaleźć osobniki, którym smakowało dobre, polskie piwo w konwencjonalnych kuflach w kształcie półlitrowych szklanic. To jednak nic w porównaniu do pewnego jegomościa, który z zamiłowaniem palił „oldskulową” drewnianą fajkę, siedząc obok swojej sympatii, która również nie gardziła tak atrakcyjnie zapodanym tytoniem. Słowem – kolorowo, dziwacznie, odrażająco i zarąbiście. Lubię lokale, które mają w sobie dość miejsca na obyczajową „wieżę Babel”. Swój do swojego się dosiądzie i nikt nikomu nie wadzi, póki nie zabraknie „ognia”, a wówczas błąka się w poszukiwaniu swojego „osobistego Prometeusza”, co dla niektórych jest jedyną okazja do faktycznej interakcji z drugim indywiduum.   

Obaliwszy zimny napój niskoprocentowy odnalazłem wreszcie piwniczkę, w której mieściła się kameralna scena oraz parę rzędów krzesełek dla publiczności. Od razu rozpoznałem osobę prowadzącą ten swoisty ,,wieczorek kabaretowy”, czyli Michała Kempę (oficjalnie mówi się o braku pokrewieństwa z posłanką Solidarnej Polski, Beatą Kempą). W jego towarzystwie znalazło się również kilku bardzo dobrze zapowiadających się młodych komików, czyli Antoni Syrek-Dąbrowski, Krzysztof Unrug czy Jan Borkowski. Każdy z tej czwórki jest barwną postacią z mniej lub bardziej rozwiniętą charyzmą. Wszyscy zaś potrafią rozbawić postawioną przed sobą publiczność, a to jest rzecz jasna najważniejsze. Miast jednak zajmować się każdym wyróżniającym się w tej odradzającej się branży, wolałbym się skupić na samym jego zjawisku oraz wpływie na dzisiejszą kulturę w „post-jałtańskiej” Polsce (ostatnio zakochałem się w tym określeniu – na pewno przemawia do wyobraźni i nie pozwala zapomnieć o jednym z najbardziej haniebnych dla zachodnich demokracji, a dla naszego państwa brzemiennego w skutkach układu). Co udało mi się zaobserwować – młodzież w naszym kraju naprawdę potrzebuje stand-upu. Najbardziej zaś doceniają tych komików, którzy bez ogródki poruszają, omawiają a czasem nawet “ubarwiają” tematy, o których inni wstydzą się rozmawiać nawet między sobą, nie mówiąc już o próbie dyskusji z przedstawicielami starszego pokolenia. Kwestie tabularne w tak konserwatywnym społeczeństwie, jakim są Polacy, wywołują skrajne reakcje. Jeśli chodzi o młodzież, to siłą rzeczy (presji ze strony rówieśników) muszą być oni bezpruderyjni. Wciąż jednak można zaobserwować krótką zwłokę przed reakcją na żart wybitnie niepolityczny czy niesmaczny. To fascynujące, że łatwiej się śmiać z „zakazanych” rzeczy na łamach portali społecznościowych niż nawet będąc częścią publiczności, a osobą krytykującą jest ktoś, kto występuje na scenie i jest „pod obstrzałem” kamer i sprzętu nagłaśniającego.

Wolność słowa to przywilej, który jak widać wymaga odwagi nie tylko na scenie, ale również na widowni. Może kiedyś wszyscy, od „pryszczatego” do „sędziwego”, jak jeden mąż i jedna żona oddamy komikom to, na co zasługują. Parafrazując słowa piosenki wykonanej przez legendarnego Mieczysława Fogga: „I srebro i złoto to nic, chodzi o to, by aplauz mieć i więcej nic”. [Koniec przekazu]


Adam Guzowski

Facebooktwitterlinkedin


« (Poprzednia wiadomość)
(Następne wiadomości) »