Felieton: Captivité – inégalité – hostilité



Nie sztuką jest stworzyć antonim trójczłonowego hasła rewolucji francuskiej. Nie sztuką jest również stwierdzić z goryczą, że powyższy tytuł obrazuje jałtański twór, który przez sentyment nazywamy Polską. Sztuką jest w nim żyć.
Wiem, że moja teza zahacza w najlepszym wypadku o insynuację, jednak przesadna pruderia oraz – żeby użyć mocniejszego słowa – strach przed nazywaniem rzeczy po imieniu, to nie są atrybuty wartościowego człowieka. Oczywiście każdy ma prawo opisywać stan tego kraju wedle własnego uznania, używając takich a nie innych określeń. Tyle, że zazwyczaj dopasowuje je do własnej strefy komfortu, której za nic w świecie nie chce opuszczać. I jest to jak najbardziej normalne i zrozumiałe. A mówiąc tak, mam na myśli – głupie i nie do przyjęcia. Prawda jest rzeczą cenną i pożądaną, a jej szerzenie moralnym obowiązkiem uczciwego obywatela. Sam fakt, że trzeba o tym przypominać, nie najlepiej świadczy o niektórych z nas.
Temat felietonu wskazuje kolejno na niewolę, nierówność i wrogość panującą w „granicach absurdu” – jak zaczęto od pewnego czasu nazywać Polskę. Wszystkim zwolennikom obecnego systemu zarządzania państwem pozwolę wyjaśnić, że osobiście nie czuję się człowiekiem zniewolonym. Nikt nas już nie wysyła na przymusowe roboty za Odrę (teraz sami tam jeździmy – „za chlebem”), ani nie ładuje w kibitki i troskliwie eskortuje na Wschód (teraz sami tam jeździmy – „za wódką”). Dowcipny argument oczywiście nie sam się nie wybroni, więc powinienem dodać, że chodzi mi oczywiście o niewolę informacyjną. Zupełnie jak w więzieniach, każdego dnia jesteśmy karmieni tą samą papką. Nieświadomie ulegamy indoktrynacji za sprawą ,,medialnego mainstreamu”, od którego odciąć się trudno, bo z reguły „słodkie kłamstwo” lepiej smakuje niż gorzka prawda.
Ze względu na specyfikę ścieżki edukacyjnej, na której się znalazłem, muszę poruszyć sprawę prawdy historycznej. Parę miesięcy temu pisałem o zachowaniu rdzenia naszego bytu, czyli pamięci, a przynajmniej szacunku dla przeszłości. Teraz sprawa poszła dalej i zaniedbywane są podstawowe założenia polityki historycznej. Z jednej strony Prezydent mówi właśnie o nie zapominaniu o faktach, nawet tych trudnych i bolesnych, bo z nich należy wyciągnąć naukę, która posłuży za podstawę budowania bezkrwawej przyszłości. Z drugiej jednak mamy choćby w Warszawie mnóstwo przykładów na to, że obecne władze nie do końca wywiązują się ze swoich barwnych deklaracji. Koronnym przykładem jest oczywiście uroczo nazwany „pomnik czterech śpiących”, który niestety tylko na czas trwania budowy stacji metra przy Dworcu Wileńskim, nie kłuje w oczy mieszkańcom warszawskiej Pragi. Jednak jeśli się przeprawimy przez Wisłę, znajdziemy jeszcze więcej dowodów na pustosłowie Pana Prezydenta. Na cmentarzu powązkowskim, a konkretnie w Alei Zasłużonych, spoczywa sympatyczne grono ludzi, którzy najzwyczajniej w świecie na tak zaszczytne miejsce nie zasłużyli. I nie mówię tu tylko o Bolesławie Bierucie. Bardziej wstrząsający jest fakt, że w „sąsiedztwie” pochowano dowódcę AL, Bolesława „Cień” Kowalskiego. Odznaczony m.in. Krzyżem Walecznych czy Krzyża Oficerskiego Orderu Odrodzenia Polski, w bestialski sposób zabijał zarówno żołnierzy Armii Krajowej, jak i bezbronnych mieszkańców małych miasteczek na terenie Lubelszczyzny. Niestety, przykładów jest znacznie więcej, ale zamierzam zawężać tematyki, chcąc pozostać wiernym tytułowi. Wniosek zaś wysuwa się jeden: nie da się wychowywać kolejnych pokoleń w takim samym zakłamaniu jak to, które dorastało pod czerwoną władzą. Nie wstyd nam, że młody człowiek przechodząc się chociażby po wspomnianych Powązkach, nie zgorszy się widokiem mogiły “Cienia” Kowalskiego w towarzystwie Leopolda Staffa, Stefana Starzyńskiego czy Jana Kiepury?
O nierówności – inégalité – nie będę się specjalnie rozpisywał. Chciałbym jednak zwrócić Państwu uwagę na pewien aspekt, o którym w pewnym sensie wspomniałem w poprzednim paragrafie. Otóż tytułowa nierówność dotyczy też niesprawiedliwego rozporządzania prawdą przez obecne władze. Całe to zamieszanie z „Seryjnym Samobójcą”, który swą niesławą chyba już przebił Kubę Rozpruwacza, tylko utwierdza, a przynajmniej powinien utwierdzać w przekonaniu przynajmniej część populacji, że w tej całej kakofonii informacyjnej musi być jakiś cel. Polacy jako obywatele nie są traktowani ani uczciwie, ani poważnie. Nie może być cenzusu majątkowego jeśli chodzi o dostęp do prawdy. Niestety, kogo stać tylko na telewizor, ma prze…ane. A z Internetu mało kto potrafi wydobyć naprawdę wartościowe wiadomości, które znacząco się różnią od zawartości koryta napełnianego głównie przez stacje telewizyjne zaczynające się na literę „T”. Cóż, przyzwyczajenia mają to do siebie, że człowiek z natury opiera się wszelkim zmianom na tym polu, by nie daj Boże nie wyjść ze swojej strefy komfortu. By nagle nie okazało się, że zamiast ciepłej, przytulnej norki leminga jest zimna komnata w podziemiach kościoła św. Jana, gdzie panuje taka sama atmosfera jak w dramacie Juliusza Słowackiego.
W ten oto sposób przechodzimy do ostatniego członu antonimu, czyli hostilité – wrogości. Najłatwiejszej a zarazem najtrudniejszej sprawie do poruszenia powinienem poświęcić najwięcej miejsca, jednak czy aby na pewno jest to niezbędne? Wszyscy wiemy o co chodzi. Jednak mało który przyzna, że jest częścią tego stanu rzeczy. Brak wspólnego, zewnętrznego wroga zawsze sprawiał, że naród dzielił się na frakcje, które wzajemnie się oczerniały, doszukując się z tego tytułu jakichś korzyści. Sprawa dotycząca wciąż niejasno określonego zdarzenia z 10 kwietnia 2010 roku doszła do tak ogromnych rozmiarów, że mało kto pamięta o rodzinach ofiar, które zginęły w okolicach lotniska pod Smoleńskiem. Tylko nieliczne media wspominają o ich haniebnym zaniedbaniu przez Rząd. Większość i tak woli nawzajem skakać sobie do gardeł, wykłócając się o trotyl czy kolejne enigmatyczne „samobójstwo” osób mających związek z rozbiciem się prezydenckiego tupolewa. Przecież po takiej klęsce politycznej i tragedii narodowej, społeczeństwo polskie powinno zareagować w ten sam sposób, co pokolenie z 1864 roku. Pracą u podstaw utrwalać podstawowe wartości patriotyzmu, które ofiary tamtego wydarzenia zabrały ze sobą do grobów.
A gdy już wydawało się, że dywagacja w sprawie materiałów wybuchowych ma się ku końcowi, dowiadujemy się o udaremnionym zamachu na Sejm. Ktoś faktycznie miał już serdecznie dosyć tego wszystkiego i zamierzał zakończyć tę sprawę w sposób iście „hollywoodzki” – a w przekroju historii Polski – również i oryginalny. Michał Piekarski, szlachcic sandomierski, niemal 400 lat wcześniej literalnie podniósł rękę uzbrojoną w czekan na króla Zygmunta III. O ile ten zamach był nieudany, o tyle w 1922 roku w Zachęcie od kuli Eligiusza Niewiadomskiego zginął pierwszy prezydent II RP, Gabriel Narutowicz. O samej idei wysadzania gmachu, gdzie odbywają się obrady rządu, wiemy zaś z dziejów Anglii (postać Guya Fawkes’a z czasem nabrała innej symboliki, ale w tym przypadku sława jego niedoszłego czynu chyba znów powróci do łask). Wrogość jako komponent jawi się tutaj w jeszcze bardziej przykry sposób. Bo co by było, gdyby okazało się, że to wszystko zostało sfingowane? Przecież wiemy o odwiecznej, wzajemnej nienawiści i pogardy na linii Warszawa – Kraków. Sejm jest w stolicy, a „zamachowiec” w dawnej siedzibie królów. Czegoś tu brakuje? Jasne, że tak, ale właśnie w taki sposób działa propaganda. Prawda jest i pozostanie dobrem luksusowym. Przynajmniej na razie.
Chciałoby się, żeby to wszystko było takie proste. I możliwe, że tak właśnie jest, ale nigdy do takiego wniosku nie dojdziemy, dopóki jak jeden mąż i jedna żona biernie będziemy akceptować istniejącą, haniebną triadę: captivité – inégalité – hostilité. [Koniec przekazu]
Adam Guzowski
Felieton został również opublikowany na stronie Radia Wnet


